sobota, 20 października 2012

Magyar - czyli język węgierski

 Dzień stał pod znakiem zawiłości języka węgierskiego. Rano, po śniadaniu, w oczekiwaniu  na windę, którą chciałem zjechać na dół aby wyruszyć w dalszą podróż, zauważyłem na ścianie mapę. Była to mapa Europy. W europie jest Polska. Kontur naszego kraju  się zgadzał. Ale napis w środku Lengyelorszag ? Czy od mojego wyjazdu coś się zmieniło, nowy porządek ?


 Pokazałem zdjęcie tej mapy które zrobiłem telefonem, menadżerowi kina. Uspokoił mnie - ten napis oznacza Polska. Mam więc dokąd wracać. Winda natomiast nie przyjechała, bo się popsuła. Z klamotami, z trzeciego piętra pofatygowałem się do wyjścia. Na znak protestu, na pożegnanie nie powiedziałem w recepcji nowo poznanego słowa po węgiersku  - buczu - czyli do widzenia. Miasto Zala pożegnałem milczeniem 



Z Zalaegerszeg do Kaposvar miałem do przebycia 130km. Niestety nie miałem czasu aby trochę zboczyć i zobaczyć Balaton. Szkoda. Może jak będę miał siły w przyszłym tygodniu zrobię sobie taką wycieczkę z Budapesztu. Jak na razie oddalam się na południe Węgier. Po drodze słuchając Smolika i Faitless na zmianę, wprawiałem się w dobry nastrój. 
    Spieszyłem się, ale oczywiście zgodnie z przepisami. Kilka scen które wpadły mi w oko i chciałbym je  sfotografować musiałem pozostawić za sobą. Widziałem skład drewna, w małej dolince koło drogi  , kapitalnie oświetlony porannym bocznym światłem z lekką domieszką mgły. Leżały tam drobne gałęzie poukładane kunsztownie w duże stosy. Przy jednym z nich zmęczony mężczyzna wkładał sobie na plecy, na jakiś rodzaj stelażu równe kawałki. Sytuacja ta mignęła mi przez kilka sekund ,  ale była na tyle sugestywna i ładna że utkwiła mi w pamieci. Chciałbym się nią podzielić, ale wyszło że mam ją tylko dla siebie. Widziałem starszego zgarbionego  Pana idącego powoli chodnikiem w jakimś dziwnym nakryciu głowy. Wyglądał jak wyciągnięty na chwilę z poprzedniej epoki - przywiódł mi na myśl CK Dezerterów - piękny byłby portret. Widziałem kawałek lasu gdzie drzewa stały w idealnym porządku, w równych odstępach między sobą, gdzie światło z za drzew idealnie oddzielało pnie  od korony drzew.  Tutaj już nie wytrzymałem, zawróciłem samochodem, i zrobiłem zdjęcie aby zachować ten obraz. 

porządek w lesie


   Do Kaposvar dotarłem bogatszy o obrazy które utkwiły mi w głowie. Samo miasto niczym szczególnym się nie wyróżnia. Nie planowałem dłużej w nim pozostać. Moja wyścigówka bez przyśpieszenia potrzebowała jednak paliwa. Znalazłem stację niedaleko kina. 
Jak tylko podjechałem podszedł do mnie pan ubrany w firmowy kombinezon i pięknie po angielsku zaproponował że naleje mi paliwo, potem że sprawdzi ciśnienie kół, a następnie umył mi wszystkie szyby. Podziękowałem pięknie. Poszedłem zapłacić. I tutaj przypomniał o sobie Dzień Problemów Językowych.  Potrzebowałem aby wystawiono mi fakturę a nie zwykły rachunek. podałem dane do faktury napisane na kartce. Po chwili otrzymałem mały rachunek, nijak nie podobny do faktur które kojarzę . Spytałem czy jest to na pewno faktura. Pan tylko na mnie patrzył. Gdy ponowiłem pytanie zaczął mówić do mnie po niemiecku, choć ja mówiłem po angielsku. Poprosił kolegów na pomoc. Zebrało się konsylium. Pomoc kolegów polegała na tym, że też mówili do mnie po niemiecku. Komunikacyjny, między językowy impas trwał. Uratował nas po chwili młody człowiek który wszedł na stację. Potwierdził, tak to jest faktura.
 Zmęczony ta walką, przed drogą do Pecs, kupiłem kanapke i kawę w McDonaldzie. Klątwa dnia działała. Nie obyło się przed wysłuchaniem potoku słów po węgiersku, choć na wstępie powiedziałem że pani nie rozumiem.  Nie zrobiło to na niej większego wrażenia. Mówiła dalej.
 Język niemiecki jest tutaj  bardziej popularny niż angielski, a jeżeli trafimy na osobę która nie kojarzy chociaż podstaw obcego języka nie dogadamy się, chyba że na migi. Taka moja - mądre słowo - konkluzja.
Z Kaposvar do Pecs miałem 70 km. drogi.  Napotkałem takie natężenie remontów na drodze, że jazda zajęła mi prawie 3 godziny. Do tego 20 min postoju z powodu wielkiej ciężarówki która zablokowała wąski przejazd. Część zniecierpliwionych  kierowców wycofywała się z oczekiwania na rozładowanie zatoru. Ja już się nie spieszyłem, czekałem cierpliwie, wysiadłem z samochodu obserwując przebieg wydarzeń

Pani ucieka, ja czekam w spokoju
Trudno nazwać tę drogę optymalną - a taką wybrałem na nawigacji drogi K.
Wielka ciężarówka, winowajca zatoru, jakby było tego mało miała problem aby podjeżdżać pod wzniesienia, tworzył się kolejny korek.

Dość specyficzna reklama restauracji znajdującej  się koło mojego przymusowego postoju na remontowanej drodze. Kucharz ma minę jakby nie czuł się najlepiej. Nie skorzystałem z zaproszenia.



   Dotarłszy do hotelu w Pesc, K. śmiał sie pewnie ze mnie,  gdy jak pszczoła szukająca ula po raz wtóry okrążałem miejsce gdzie znajduje się hotel. Miejscem wskazanym przez nawigacje była stacja benzynowa. Z pewnością nie prowadziła działalności hotelarskiej. Pan na stacji gdy pokazałem adres i poprosiłem o pomoc, mówił do mnie po niemiecku bardzo z siebie zadowolony. Na szczęście machał również rękoma. Kierunek więc znałem.    Po trzecim okrążeniu, trzech osobach dodatkowo zapytanych o pomoc, gdy w desperacji wjechałem  w uliczkę jednokierunkową, zatrzymałem się przed niebieskim pasatem któremu zagrodziłem drogę, .Wysiadłem. przeprosiłem za mój postępek.  Za kierownicą siedział miły Pan który nie miał pretensji, nie miał wąsa, pięknie mówił po angielsku, wytłumaczył mi drogę. Dotarłem.Hotelik Szent Gyorgy Fogado znajduje się na małej uliczce, z dala od zgiełku miasta. Jest czysto, bez przepychu, w łazience niestety wanna. Piszę niestety, przypominając sobie moją wędrówkę po Rumuni, i spotkanie z tym sanitariatem ( nie chciałem powtórzyć słowa wanna, ale nie wiem czy sanitariat to odpowiednie określenie wanny). Kontekst sytuacji jest następujący. Wieczór, ja zmęczony po kolejnym dniu w samochodzie, docieram do hotelu President w mieście Targu Mures. Nad miastem unosi się dym z zakładów azotowych. W  hotelu trwa remont. Hotel ma 4 gwiazdki.  Malarze malują sufit w głównym holu. Latać nie umiem, zwłaszcza z walizką, więc przechodzę przez folię, na której są liczne krople farby które nie chciały wisieć na suficie. Staram się omijać, lecz część zabieram ze sobą na podeszwach. Folia leży tylko na parterze. Gdy opuszczam stręfę malowania, udając się do pokoju na piętrze, zostawiam za sobą piękne wzory na wykładzinie, bardzo grubej wykładzinie. Robotnicy ani obsługa nie wydają się tym faktem zmartwieni. Dygresja nie ma związku z wanną, lecz dobrze obrazuję moje doświadczenia w Rumuni. Na końcu korytarza jest mój pokój. Ślady które zostawiłem pozwolą mi w nocy jak będę jechał do kina znaleźć drogę do wyjścia. Jestem zmęczony, chce się wykąpać. W łazience jest wanna. Nie taka zwykła lecz, duża, okrągła z hydromasażem. Spojrzałem na schludny pokój, czystą łazienkę, pomyślałem że zaryzykuję i położę się w wanie. A więc leżę w wanie którą wcześniej dokładnie umyłem, choć wydawała się czysta. Nacisnąłem guzik odpowiadający za włączenie bąbelków. Bardzo szybko wyskoczyłem.  Z dysz zaczęła się wydobywać brunatna ciecz. Od tamtej pory wolę się myć na stojąco, a odpoczywam na łóżku. 
   Pierwsze co robię gdy docieram do kolejnego hotelu sprawdzam czy jest wi-fi, czy będę mógł podłączyć się do internetu. Z przerażeniem stwierdziłem że w moim pokoju w hotelu  Szent Gyorgy Fogado w Pesc nie ma. Internetu nie było, za to na stoliczku obok łóżka leży Biblia. Może to znak.
 Pani na recepcji uświadomiła mnie, że mój pokój jest za daleko routera, i może być problem z zasięgiem. Nie tracę głowy. Oglądam dokładnie ściany w pokoju. Jest. Jest gniazdko które wygląda na internetowe.  Kulki w mózgu się połączyły i przypomniałem sobie, że naprzeciwko hotelu jest malutki sklep, którego naklejki na szybie wskazywały że ma związek z elektroniką. Udałem się tam w pośpiechu. Za ladą siedział miły Pan, który jak to w dzisiejszym moim dniu było normą, mówił tylko po węgiersku.  Słowa w węgierskim nijak mają się do czegokolwiek, na nic moje tłumaczenia.  Na szczęście zauważyłem tak potrzebną mi rzecz leżącą na półce, za siedzącym miłym Panem. Wyciągnięty przeze mnie  palec wskazujący wyznaczył żródło mojej radości. Trochę krótkiej bo tylko metrowej, ale ucieszyłem się bardzo. Chwilkę próbowałem wycisnąć z miłego Pana czy nie ma dłuższych, ale bez rezultatu. Poddałem się. Cena metra do szczęścia nie była wygórowana. Zapłaciłem 200 forintów czyli 3 zł. Będę miał pamiątkę z wycieczki.
 Wykąpałem się na stojąco. Wychodząc z wanny zdziwiłem się że jest tylko jeden mały ręcznik leżący na jej skraju. Wytarłem się. Był czysty, ale nie pachniał świeżością. Po umyciu  na łóżku pod plecakiem leżał cały komplet śnieżnobiałych, pachnących ręczników. Jak nic wytarłem się tym który służył do położenia na podłodze, był więc czysty inaczej. Powąchałem rękę. Wykąpałem się ponownie. Następnym razem będę czujniejszy.
   Po południu wyruszyłem zobaczyć Stare Miasto w Pecz. Jak do tej pory jest to najładniejsze miejsce które widziałem na Węgrzech. Nad całością góruje monumentalna katedra św. Apostołów Piotra i Pawła. Wszedłem do środka. Trwała msza. Chwilę posiedziałem słuchając kazania po węgiersku. 


Wrażenie robi wielkość Katedry w Peczu


Początki świątyni sięgają XI wieku. Z tamtego okresu pozostały jedynie fundamenty i krypta  Dzisiejszą formę świątynia zawdzięcza przebudowie pod koniec XIX w

Na wieży kościoła dumne powiewa flaga państwowa. Nie byłem pierwszym polakiem który odwiedził to miejsce. W 1991 był tu nasz rodak, papież Jan Paweł II

 Cella Septichora












   


    Nieopodal katedry wszedłem jak na prawdziwego turystę przystało, do muzeum. Nie było to typowe muzeum z eksponatami na półce. Odkryte przez archeologów mury  budowli z minionych epok zostały przykryte dachem, i tak powstało muzeum Cella Septichora. Dużo kamieni,bardzo gorąca i klaustrofobicznie, jak dla mnie 10 min wystarczyło. Wyszedłem mokry. 









Chwilę poszwendałem się po staromiejskich uliczkach.

Główny plac starego miasta - Szechenyi Ter
Jeden z placyków wśród wąskich uliczek




Widok

Najwięcej czasu spędziłem przy stoisku umiejscowionym w bramie jednej z kamienic. Różne cuda i cudeńka w rozsądnej cenie. Okazało się że miejsce to ma swój  ciąg dalszy w małym, zawalonym do granic możliwości pomieszczeniu.




 Znalazłem stare przedwojenne fotografie. Nie mogłem się zdecydować który portret przodka z wąsem wybrać. Kupiłem wszystkie -  wytargowałem dobrą cenę. Niesamowite było jak właścicielka tego przybytku, mówiąca jedynie po węgiersku, starsza Pani, podając mi każdą z tych fotografii bardzo emocjonalnie o każdej długo mówiła, niestety tylko po węgiersku. Wyglądało jakby najpierw opowiadała mi o osobach na zdjęciu, może wiedziała kim były, potem żegnała się z nimi podając mi zdjęcie. Pani bardzo prosiła aby nie robić jej zdjęcia. Nie zrobiłem. Wyszedłem z pięcioma zdjęciami

Wujostwo z Węgier, z miasta Pecs
Przede mną podróż do Budapesztu gdzie gdzie spędzę 5 najbliższych dni.

4 komentarze: